Beskidy24 » Artykuły » Droga bez odwrotu. Pik Niepodległości (Lenina) 2006
Obóz
I, położony na bezpiecznym, nieruchomym, lodowcu, to ostatnie miejsce,
gdzie dochodzimy bez skorup i raków. Możemy tu jeszcze delektować się
luksusem wylegiwania się w słońcu przed namiotami, chodzenia w
klapkach, kąpieli (brrr), prania, a przede wszystkim swobodnego
spacerowania, gdzie się komu podoba, bez obawy wpadnięcia do szczelin.
Do obozu drugiego natomiast wyruszamy już w pełnym rynsztunku.
Chodzenie bez liny nie jest tu najlepszym pomysłem, zwłaszcza, że jakoś
ani razu nie udaje nam się wyruszyć bladym świtem i upalne słońce
dopada nas na środku rozmiękłego, szczeliniastego lodowca. Skoki przez
szczeliny to nie jedyna atrakcja tej części drogi; jest także
trzymająca się nie wiadomo jakim cudem drabinka, a pod nią 50 metrów
„lufy”, jest wreszcie tzw. ścianka z liną poręczową. Co za szczęście,
że nasze plecaki są już teraz lżejsze.
Między „jedynką” a
„dwójką” pojawiają się też inne kłopoty. Tomkowi rozpadają się stare
skorupy (ostatecznie na szczyt pójdzie w wypożyczonych od jakiegoś
Rosjanina). Ujawniają się także w naszej grupie indywidualiści, którzy
chcą wchodzić na górę po swojemu: po co dźwigać namioty i jedzenie,
kiedy mogą to zrobić inni? po co łączyć się z bazą o umówionej
godzinie? po co się wiązać, gdy można znaleźć własną, lepszą, drogę
przez lodowiec? po co wreszcie uzgadniać, kto kiedy zaatakuje szczyt?
Oni przecież wiedzą lepiej. Dla nas, pozostałych, to ważna nauka na
przyszłość. Nauka, że dopiero tu, w wysokich górach, poznaje się
naprawdę innych ludzi, tak samo jak poznaje się też i siebie.
Leżąca
na 5300 m.n.p.m.„dwójka” to zdecydowanie najmniej przyjazny z obozów.
Kiedyś usytuowany był niżej, lecz kilkanaście lat temu lawina seraków
zmiotła go wraz z czterdziestoma osobami – wszystkimi, którzy się tam
znaleźli w tym momencie. Teraz namioty stłoczone są na piarżystym
zboczu, po którym trudno się chodzi i z którego czasem spadają kamienne
lawinki. Czystość tego miejsca także pozostawia wiele do życzenia. Nie
przesiadujemy tam więc zbyt długo i, jak zwykle na dwa razy, wynosimy
wszystko, co potrzebne na atak szczytowy, do położonej na ok. 6100
m.n.p.m. „trójki”.
W obozie trzecim – miłe zaskoczenie.
Spotykamy grupę Polaków z Opola, którzy od kilku dni czekają tu, na
wietrznej kopule szczytowej Piku Razdielnej, na poprawę pogody, aby
zmierzyć się z wyższym jeszcze o ok. 1000 metrów Pikiem Niepodległości.
Zresztą to nie jedyni rodacy spotkani w górach. Kilkakrotnie mijamy się
z Marcinem Hennigiem, który 30.07.2006 zdobywa Pik Lenina. Nie wiemy
jeszcze, że młody Gdańszczanin wkrótce, zaliczywszy Pik Pabiedy,
zostanie pierwszym polskim zdobywcą tytułu „śnieżnej pantery” .
Na
razie myślimy jednak przede wszystkim o tym, czy nam samym się uda.
Relacje spotkanych ludzi z różnych krajów napawają na przemian strachem
i nadzieją. Podziwiamy twardych Rosjan z Syberii, którzy mimo złej
pogody weszli na szczyt aż dziewiętnastoosobową grupą, podśmiewamy się
z Hiszpanów, którzy mając lepszy sprzęt i jedzenie, wycofali się bez
walki. A jak będzie z nami?
Pod tym znakiem zapytania upływają trzy
długie dni w „jedynce”, do której po założeniu wyższych obozów i
zaaklimatyzowaniu się, schodzimy na odpoczynek. Nie jest już ciepło i
przyjemnie: pada śnieg i deszcz. Ja, przyznaję, boję się decydującego
spotkania ze szczytem, pozostali chyba też. Snujemy się po obozie,
gotujemy... byle już móc ruszyć do góry!
W następnych dniach
akcja wreszcie nabiera tempa. „Jedynka”, „dwójka”, „trójka” i... dzień
ataku szczytowego. Przy dobrej, choć wietrznej pogodzie, w dobrej
kondycji i dobrych humorach, w niezłym czasie, pięcioosobową grupą cało
wchodzimy i schodzimy z Piku Niepodległości. A więc udało się. Udało –
i co dalej?
Kilka dni później, po zniesieniu całego dobytku do
„jedynki”, objuczeni niczym konie kirgiskich tragarzy, drepczemy powoli
w stronę bazy. Ja pod trzydziestokilowym ciężarem ledwo mogę oddychać i
nie jestem w stanie myśleć o niczym. Ale dociera do mnie rozmowa
chłopaków. Padają nazwy siedmio- a nawet ośmiotysięczników. Za rok, za
dwa...
Z górami jest tak, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Teraz
wiem, że wkroczyliśmy na ścieżkę, z której nie ma już odwrotu do
„normalnego”, wygodnego życia. Można przeżyć bez samochodu czy
mieszkania, ale nie bez gór i ludzi gór. Szczyty bywają groźne i
niebezpieczne, ale przecież najgorsze – telewizor, piwko, brzuszek –
póki co nam nie grozi.
wysokiegóry
Droga bez odwrotu. Pik Niepodległości (Lenina) 2006
Jest 11. sierpnia 2006, godzina...
chyba 12:00. Dokładnego czasu nie sposób ustalić, no bo jak tu dokopać
się do zegarka przez warstwy puchowych rękawic. Jeszcze nie do
końca dociera do mnie, że stoję właśnie na wierzchołku
siedmiotysięcznika. Zresztą warunki niespecjalnie sprzyjają
rozmyślaniom – daje się we znaki lodowaty wiatr, z którego Pik
Niepodległości (7134 m.n.p.m.) przecież słynie.
Wkrótce na
szczyt dochodzą wyprawowi koledzy: Tomek Borowiec i Maciek Westerowski.
Z trudem robimy kilka pamiątkowych zdjęć, bo zamarza tu wszystko – tak
aparaty fotograficzne, jak i nasze ręce. Jednak już po chwili możemy
się choć trochę rozgrzać – Tomek rozpala bowiem wymarzone od dawna...
ognisko. Tak, najprawdziwszą watrę, chyba najwyżej płonącą na Ziemi.
Wkrótce na wierzchołku pojawia się jeszcze dwoje uczestników naszego
wyjazdu: Magda Derezińska i Jaś Lenczowski, którzy wyruszyli z obozu
trzeciego jakiś czas po nas. Po paru minutach wszyscy razem schodzimy,
ba, nawet zbiegamy, czując jak każdy krok nareszcie przywraca
upragnione ciepło.
Tak wyglądały chwile, które spędziliśmy na
szczycie Piku Niepodległości – szczytu w Pamirze, wciąż bardziej
znanego pod dawną nazwą – Pik Lenina. W zasadzie był to najważniejszy
moment całej wyprawy, decydujący o jej powodzeniu, o tym, czy po
powrocie do Polski będziemy mogli mówić o „sukcesie”. Ale tak naprawdę,
z naszej perspektywy, był to po prostu kolejny etap mozolnego
„targania” dzień po dniu do góry, wcale nie trudniejszy od innych. Może
i łatwiejszy, bo przecież tutaj już nie trzeba było w upale nosić
30-kilogramowego plecaka, przeprawiać się z nim przez wezbraną rzekę
ani przeskakiwać przez szczeliny rozmiękłego lodowca.
Tak
naprawdę najbardziej niewdzięcznym etapem tego „targania do góry” był
chyba ten pierwszy – organizacyjny. Załatwienie sprzętu, dojazdu,
zdobycie informacji o górze, a przede wszystkim - ustalenie składu
wyprawy. Znacznym wsparciem okazali się tu nasi sponsorzy: katowicki
sklep „Kon Tiki”, krakowska firma „Eksplo” a także patroni wyprawy:
Klub Skialpinistyczny „Kandahar” oraz Studenckie Koło Przewodników
Beskidzkich w Katowicach. Zanim jednak ostatecznie nasza jedenastka
wyruszyła do Kirgistanu, wciąż rodziły się kolejne pytania, na które
nie było odpowiedzi: Czy damy sobie radę, skoro wielu z nas ma
doświadczenie zaledwie alpejskie? Czy w ogóle będziemy potrafili się
porozumieć i współpracować, skoro tak naprawdę w większości słabo się
znamy, a niektórzy wcale? Czy to, że postanowiliśmy nie korzystać, jak
większość wypraw, z pomocy agencji turystycznych, lecz wszystko od
początku organizować sami, nie zemści się na nas? Czy nie aresztują nas
w tym „dzikim” Kirgistanie za brak jakiegoś głupiego papierka? A co
jeśli, nie daj Boże, coś się stanie w górach? Czy w ogóle cały ten
pomysł nie jest trochę na wyrost?
Chyba każdego z nas dręczyły
takie wątpliwości, a kres położył im dopiero moment wyjazdu. Droga
odwrotu zamknięta, koniec dylematów. 21. lipca 2006 o godzinie 5:18
żegnamy nasz wspaniały katowicki dworzec PKP, aby po ponad 20 godzinach
wcale nie tak uciążliwej jazdy znaleźć się w nieco innej rzeczywistości
– w Moskwie. Wbrew opowieściom tych, którzy byli tu ostatnio jeszcze w
minionym systemie, nie ma tu brudu, smrodu i ubóstwa, lecz przepych i
niesamowita wprost drożyzna. Po całym dniu włóczenia się po mieście,
mając już dość wszechobecnych podobizn Lenina i innych towarzyszy,
jedziemy metrem i autobusem na lotnisko Szeremietiewo 2 – jedyne
miejsce noclegowe, na jakie nas stać. Po całkiem komfortowym noclegu,
przed wylotem samolotu do Kirgistanu, czeka nas pierwsza przykra
niespodzianka – opłata za nadbagaż... Cóż, widać za dobrze nam szło jak
dotąd.
Kolejny etap podróży to już Kirgistan, również bardziej
cywilizowany niż się tego spodziewaliśmy. Kilka dni, które zajmuje nam
dotarcie do bazy pod Pikiem Lenina, wystarcza, by obalić wpojone nam w
Polsce mity o wschodniej dziczy, terroryzmie, napadach, wymuszaniu
łapówek oraz wszelkich innych niebezpieczeństwach, mających rzekomo na
nas czyhać na każdym kroku. Tych parę dni wystarcza, by spojrzeć na
życie w Polsce, na całą zachodnią kulturę, z całkiem innej perspektywy.
Europa to nie centrum świata, to raczej głęboka prowincja,
ksenofobiczna i zamknięta we własnym kręgu. Trochę wstyd nam, że my nie
wiemy o Kirgistanie nic, podczas gdy wiedza Kirgizów o Polsce i Europie
jest całkiem spora – znają nawet „Czterech pancernych i psa”!
Szybko
przestawiamy się na wolniejszy i bardziej „wyluzowany” tryb życia. W
stolicy kraju – Biszkeku, a później w Osz, mieście, z którego wyruszają
wyprawy pod Pik Lenina, całymi dniami oddajemy się naszej ulubionej
miejskiej rozrywce - wędrówkom po bazarze. Mnóstwo kolorów, zapachów i
smaków - wszystko aż kusi, żeby spróbować, zwłaszcza, że jest tak
tanie. Teraz już nie boimy się terrorystów, za to szkolimy się w sztuce
targowania się i wyszukiwania najtańszego transportu.
O ile z
Biszkeku do Osz dojechaliśmy niedrogo i wygodnie busem, to z wybierając
się z Osz do bazy na Łukowej Polanie zmuszeni jesteśmy skorzystać ze
zorganizowanego przejazdu ciężarówką, tzw. gruzowikiem. Ten specyficzny
pojazd nie posiada chyba wcale amortyzatorów, więc przez 9 godzin
terenowej jazdy podskakujemy na siedzeniach przy każdej nierówności,
dusimy się także od wciskającego się przez szpary pyłu. Po drodze
widzimy wreszcie z bliska prawdziwe jurty, a w jednej z nich omal nie
„załapujemy się” na... stypę. Kiedy w końcu docieramy do położonej na
ok 3800 m.n.p.m. bazy i lokujemy się w niej, postanawiamy zakończyć
dzień wejściem na jeden z okolicznych czterotysięczników.
Życie w
bazie jest dla nas ciekawe i nowe. Rodzina naszych gospodarzy przebywa
tam, mieszkając w jurcie, podczas wakacji. Pracują wszyscy, nawet
maleńkie dzieci opiekują się jeszcze młodszymi, noszą wiadra wody ze
źródła. Ale przez pozostałe miesiące wszyscy wiodą „normalne” życie na
dole: dzieci chodzą do szkoły, on jest policjantem, ona nauczycielką.
Szybko
jednak przychodzi nam opuścić na długo to gościnne miejsce. Po kilku
dniach kursowania z niemożliwym ciężarem na plecach przenosimy się „na
stałe” do położonego na ok. 4400 m.n.p.m. obozu I. Odtąd przez około 2
tygodnie działalności górskiej to tutaj będziemy wracać, jak do domu,
na dni odpoczynku. Wprawdzie od plecaków wszystko nas boli, za to
możemy być dumni, że do „jedynki” wszystko wnieśliśmy sami, nie
korzystając, jak wyprawy zachodnie, z odpłatnego przewozu na koniach.
MIEJSCOWOŚCI