Beskidy24 » Artykuły » 2x7000 Pamir Expedition 2007 - szczęście i dramat
Wreszcie
nadszedł czas wyjścia na atak szczytowy. Przebyliśmy tą samą co
poprzednio trasę: jedynka, dwójka, trójka. 9. sierpnia, gdy ruszaliśmy
z ostatniego obozu na szczyt, nie było tak zimno jak zwykle. Jeszcze
nie wiedzieliśmy, że oznaczało to ostatni dzień dobrej pogody. Póki co
było słonecznie, trasa przetorowana. Po 4,5 godzinach wspinaczki
granią, podobną jak poniżej trójki, z tym że nie zaporęczowaną, ok.
11:30 całą czwórką stanęliśmy na szczycie. O 14:00, po bezproblemowym
zejściu, byliśmy już w trójce i jeszcze tego samego dnia zeszliśmy do
jedynki, po drodze likwidując obóz II. Wieczorem góry zakryła mgła,
zapowiadając kłopoty dla wszystkich, którzy zostali u góry – między
innymi naszych kolegów z drugiej polskiej grupy. Na szczęście później
udało im się zdobyć szczyt i zejść cało.
Po męczącym zejściu do bazy
z ponad 30-kilowymi plecakami nadszedł czas trudnych decyzji. Akcja na
Korżeniewskiej mocno osłabiła nasze siły i zdrowie. Pogoda wciąż była
beznadziejna. Na Pik Somoni nikt jeszcze w tym roku nie wszedł, a
przetorowaną część trasy zasypał świeży śnieg. Ostatecznie z naszej
grupy zdecydowaliśmy się pójść tylko Tomek i ja. Mając aklimatyzację
mogliśmy zmierzyć się z górą w stylu alpejskim, czyli bez zakładania
obozów.
Bazę opuściliśmy – zgroza - trzynastego. Z nami poszło
jeszcze dwoje Rosjan. Wyszliśmy wieczorem, aby po noclegu u podnóża
Żebra Borodkina nad ranem przejść odcinek najbardziej narażony na
lawiny. Nazajutrz szło się nieźle, skalne i śnieżne odcinki przeszliśmy
bez problemów. Gdyby tylko nie te gromadzące się chmury... Zaplanowany
jako cel tego dnia obóz na 5300 m.n.p.m. minęliśmy koło południa, więc
w czwórkę postanowiliśmy iść wyżej. Do następnego obozu na 5800
m.n.p.m. nie zdołaliśmy jednak dojść. Nasilający się opad śniegu zmusił
nas do biwaku 100 metrów poniżej.
Śnieg padał całą noc. Do rana
zasypał ślady, trasery, poręczówki. Szczelin też nie było widać.
Dobrze, że poprzedniego dnia nie zostaliśmy na 5300 - wykorzystaliśmy
ślady, póki były. Teraz torowaliśmy na zmianę. Po kolana, po pas, a gdy
stok był stromy i śnieg się osypywał, nawet po szyję. W końcu w oddali
ujrzeliśmy dwie sylwetki i namiot. Zwidy? Nie, to dwaj Azerowie, którzy
z bazy wyszli dzień przed nami a teraz tu utknęli. Wyszli nam
naprzeciw. i już po chwili wykończeni rozbijaliśmy namioty na ciasnej
półeczce pod serakiem. Przez cały dzień zrobiliśmy tylko 300 m
przewyższenia...
Po ciężkiej nocy, podczas której pyłowe lawinki
niemal zasypały nasz namiot, w końcu pogoda się poprawiła. W szóstkę
przekopaliśmy się do szczytu Żebra Borodkina. Pod sobą widzieliśmy
Wielkie Pamirskie Plateau, ludzi, namioty, ale po opadach droga zejścia
nie była wytyczona. Zeszliśmy więc „na wyczucie” stromo na wprost,
omijając obrywy, szczeliny i jakimś cudem nie wywołując lawiny.
Po
noclegu na Plateau w sumie w 8 osób z różnych krajów wyruszyliśmy, aby
strawersować Pik Duszanbe (6995m.n.p.m.) i dojść do przełęczy, z której
wychodzi się na szczyt Somoni. Z czasem torowanie wykończyło
wszystkich. Zaczęło sypać, na trawers było zbyt lawiniasto i już 10
godzin szliśmy do góry. Zrobiło się późno, zimno, teren niebezpieczny,
nikt już nie wiedział, jak iść. Ledwo powłócząc nogami twardziele ze
Wschodu poszli jednak dalej, a my z dwójką Rosjan rozbiliśmy się blisko
szczytu Duszanbe. Nawet nie byliśmy w stanie nic ugotować.
Rano
ruszyliśmy na atak szczytowy, ale wkrótce zawróciliśmy, wykończeni
ostatnimi dniami i postanowiliśmy po odpoczynku pójść nazajutrz.
Mieliśmy dopiero się przekonać, że na tej wysokości już nie można się
zregenerować... Nazajutrz do odwrotu zmusił nas silny wiatr, a nasi
niedawni towarzysze, wykończeni i poodmrażani po zdobyciu szczytu,
zeszli na dół. Po trzecim noclegu w „strefie śmierci” o szczycie już
nie mogło być mowy. Zabrakło sił, a w dodatku znowu wiało. Tomek miał
jeszcze na tyle motywacji, aby zadecydować o odwrocie. W trudnym
wycofie towarzyszył i pomagał nam samotny Rosjanin, który też zawrócił
z powodu wiatru.
Po nocy na Plateau było już lepiej. Jednak na
szczyt Żebra Borodkina szliśmy bardzo powoli. Dopiero schodząc z niego
odżyliśmy: zaczęliśmy rozmawiać, śmiać się, robić zdjęcia. Następnego
dnia, po noclegu na 5100m.n.p.m, dotarliśmy do bazy. Prawie nikogo już
w niej nie było - w tym sezonie złej pogody na Pik Somoni zdecydowali
się iść tylko nieliczni.
Przed odlotem helikoptera ukryłam w bazie
depozyt liofilizowanego jedzenia. „Polish Pamir Expedition 2008” –
głosi etykietka. Trzeba będzie wyrównać rachunki z Somoni. Na
zakończenie tutejszego sezonu „załapaliśmy się” jeszcze na huczne
przyjęcie z obsługą bazy, po czym trzeba było jechać do cywilizacji.
Ale za rok tu wrócimy...
Wyprawa „2x7000 – Pamir Expedition
2007” mogła dojść do skutku dzięki wsparciu następujących firm i
instytucji: Magazyn Turystyki Górskiej n.p.m., Klub Skialpinistyczny
„Kandahar”, Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich, Warmpeace, Odlo,
Viking, Marabut, Warmers, EArchitekci.pl, Skitouring.pl,
Summit-Asolo.pl, Radio eM, W Górach, Tygodnik Podhalański, Dziennik
Zachodni, Dziennik Polski, Wspinanie.pl, Turnia.pl, SwiatSportu.pl,
SwiatPodrozy.pl, Sparing.pl, E-gory.pl, Geozeta.pl, GorskiSwiat.pl,
Gory.pl, Turystyka-Gorska.pl.
wysokiegory
2x7000 Pamir Expedition 2007 - szczęście i dramat
9.08. 2007 - Pik Korżeniewskiej.
Dzień piękny, świeci słońce, a jednak pamirski wiatr zaczyna stawać się
uciążliwy. Siadamy na chwilę i ubieramy ciepłe kurtki. Idący dotychczas
za nami Rosjanie wyprzedzają nas i znikają za przełamaniem terenu. Ku
naszemu zdumieniu po chwili ukazują się znowu, skacząc i wrzeszcząc z
radości. A więc to już szczyt!
A my tu urządzamy sobie „piknik”
tuż poniżej. Zbieramy się natychmiast i prawie biegiem docieramy do
upragnionego wierzchołka. Tak! Jesteśmy na Piku Korżeniewskiej! Chwile
radości, sesja zdjęciowa i... może trochę zbyt prozaiczna w tak
podniosłym momencie myśl – że już jutro w bazie prysznic, pranie,
normalne jedzenie. Po prostu pełnia szczęścia!
21.08.2007 - Pik
Somoni. Za nami dni niepogody, torowania w głębokim śniegu, ciągłej gry
z mogącymi zejść w każdej chwili lawinami. Dziś wreszcie wypogodziło
się. Dzień byłby idealny na zaatakowanie szczytu. Cóż z tego, kiedy my
się już do tego nie nadajemy. To odwrót, chcemy po prostu się stąd
wydostać. Pozornie nic trudnego, ale po trzech dobach, spędzonych na
wysokości niemal 7000 metrów, nogi wciąż się plączą a każdy krok wydaje
się ważyć tonę. W dodatku żeby zejść z Pamirskiego Plateau do bazy
trzeba najpierw podejść na szczyt Żebra Borodkina. Dać sobie spokój,
usiąść, zdrzemnąć się... Tylko że to oznaczałoby zostać tu już na
zawsze, a to perspektywa niezbyt zachęcająca. Po prostu dramat!
Cała
historia zaczęła się około rok temu po sukcesie wyprawy na Pik Lenina,
teraz przemianowany na Pik Niepodległości (7134 m.n.p.m.). Pierwszy raz
w Pamirze, pierwszy raz w Azji, dla niektórych pierwszy raz w górach
wyższych od Alp. Ledwie przyjechaliśmy do Polski, już wiedzieliśmy, że
tam wrócimy. Ciągnęły nas głównie góry, ale też orientalny klimat
azjatyckiej części dawnego ZSRR. Wyprawa na Pik Korżeniewskiej (7105
m.n.p.m.) oraz wciąż bardziej znany pod dawną nazwą Piku Kommunizma Pik
Somoni (7495) była kontynuacją pamirskiej przygody. Zdawaliśmy sobie
sprawę, że rok 2006 był wyjątkowy – pogoda na ogół dobra, śniegu mniej
niż zwykle. Tego, jak perfidne mogą się okazać te przepiękne skądinąd
góry, mieliśmy dopiero na własnej skórze doświadczyć.
Na razie
stawialiśmy czoła wyzwaniom organizacyjnym. Przede wszystkim należało
ustalić skład. Ostatecznie w wyprawie wzięły udział 4 osoby: Tomek
Borowiec, Maciek Westerowski, Jacek Żebracki i ja. O rejonie, w którym
mieliśmy działać, wiedzieliśmy niedużo. W latach 2005 i 2006 odbyły się
tam dwie polskie wyprawy; poza tym naszych rodaków nie było w tych
okolicach od czasów rozpadu Związku Radzieckiego. Przyczyną była trudna
sytuacja polityczna oraz wojna domowa w Tadżykistanie, gdzie leżą oba
szczyty. Jechaliśmy zatem w nieznane.
Głównym problemem okazały
się oczywiście finanse. Jedyny sensowny sposób dotarcia do bazy to
bowiem śmigłowiec, zaś w całym Tadżykistanie helikoptery są dwa i to
obydwa w posiadaniu tej samej agencji turystycznej. Jej „pakiet
minimalny”, do którego wykupienia zostaliśmy zmuszeni, stanowił większą
część kosztów wyjazdu. Wizy, bilety lotnicze - nic nie było proste. Na
szczęście w kwestii sprzętu wsparli nas sponsorzy. Firma Warmpeace
wyposażyła nas w polary i spodnie, Odlo w bieliznę termoaktywną, Viking
w rękawiczki oraz maski, Marabut w namiot bazowy Axum, dostaliśmy też
ogrzewacze chemiczne Warmers. Sporo pomogły nam ponadto patronujące
wyprawie organizacje: Klub Skialpinistyczny „Kandahar” oraz Studenckie
Koło Przewodników Beskidzkich w Katowicach, jak również liczni patroni
medialni.
Nareszcie 22. lipca - dzień wyjazdu. Póki co wszystko
przebiegało zgodnie z planem i już nazajutrz byliśmy w Tadżykistanie, w
Duszanbe. Jak na stolicę najbiedniejszej z byłych republik ZSRR
przystało, miasto okazało się nieduże, biedne, miejscami przypominające
raczej wioskę. Mniej tu barwnie niż w Kirgizji, ale za to atmosfera
bardziej orientalna. Ulokowano nas wraz z innymi wyprawami w prywatnym
gospodarstwie tadżyckiej rodziny. Na miejscowym bazarze nakupiliśmy
jedzenia na miesiąc akcji górskiej, po czym na drugi dzień
rozklekotanym UAZ-em udaliśmy się do Dżirgital, skąd dalej mieliśmy
lecieć śmigłowcem. Ponieważ w Tadżykistanie, poza nielicznymi, obecnie
zrujnowanymi, drogami, pamiętającymi Związek Radziecki, główną
nawierzchnią jest szuter, kamienie lub zupełne bezdroża, nasza podróż
była urozmaicona. Przejeżdżanie kilkadziesiąt centymetrów od przepaści
czy pod skarpą, z której niekiedy spadały kamienie, mijanki ze stadami
bydła – to wszystko niestraszne było naszemu kierowcy. W Dżirgital,
dawnym sowieckim kurorcie, ulokowano nas w opustoszałym budynku przy
lotnisku. Kolejnego dnia, po bardzo widokowym locie helikopterem,
byliśmy już w malowniczo położonej i komfortowej bazie.
Rozpoczęliśmy
działalność na Piku Korżeniewskiej. Po pierwszych wyjściach
aklimatyzacyjnych i wypoczynku w bazie wynieśliśmy depozyt do
znajdującego na 5100 m.n.p.m. obozu I. Dotarcie do niego okazało się
wcale nie łatwe. Byliśmy jedną z pierwszych wyruszających w bieżącym
sezonie wypraw. Droga przez lodowiec nie była jeszcze wytraserowana,
stare liny poręczowe na skałkach pourywane. Po wyniesieniu drugiego
depozytu oraz dniu odpoczynku w jedynce, wybraliśmy się do położonego
na 5800 m.n.p.m. obozu II. Tutaj trasa była urozmaicona niemal od
pierwszych metrów – lodowcowy potok, niosący kamienie, pionowa skałka z
poręczówką, której nie należało ufać. Powyżej pośredniego obozu na 5300
m.n.p.m. zaczynał się śnieg. Teraz już trzeba było iść w rakach i
uprzęży. Strome podejście, pełen szczelin trawers i wreszcie główna
„atrakcja” – ok. 30-metrowa miejscami pionowa lodowa ścianka. Naprawdę
trzeba się było niemało namęczyć, żeby ją przejść. Ubezpieczająca
ściankę poręczówka trzymała się na dwóch śrubach, które co jakiś czas
się obluzowywały. Na szczęście stanowisko regularnie poprawiał Tomek.
Dalej
liny poręczowe stromym zboczem prowadziły aż do drugiego obozu,
położonego na wciśniętej pod skalną ścianę, pozbawionej słońca, brudnej
platformie, szerokiej zaledwie na jeden namiot. Nieprzyjemne miejsce.
Nawet do WC chodziło się wpiętym w poręczówkę. Po zejściu do jedynki po
drugi depozyt i noclegu w dwójce, wyszliśmy założyć obóz III. Trawers,
podejście, trawers, podejście, teraz już cały czas wzdłuż poręczówek, i
wreszcie wyjście na grań. Niektórzy atakują szczyt już stąd, jednak
miejsca na namiot tu mało i bardzo wieje. Po pokonaniu skalnej ścianki
i śnieżnej grani doszliśmy więc do właściwej trójki na 6400 m.n.p.m..
Stały tu dopiero 2 namioty. Lokatorzy żadnego z nich nie próbowali
zmierzyć się ze szczytem, czekając aż najpierw zrobią to ci drudzy i
przetorują trasę. Nam zależało na dobrej aklimatyzacji, więc na kilka
następnych dni zeszliśmy na odpoczynek do bazy.
MIEJSCOWOŚCI