Beskidy24 » Artykuły » 300 metrów do szczytu
Na nasze szczęście huraganowy wiatr przepędzał raz po raz chmury. Można było dzięki temu określić swoją pozycję. Stąpaliśmy po lodzie, który z natury jest dość śliski. Gdy dołożymy do tego huraganowy wiatr okazuje się że chodzenie wcale nie musi być takie łatwe. Brak czujności podczas stawiania kolejnych kroków kończył się zawsze tak samo – na czterech łapach. Podczas tych grawitacyjnych zmagań wykrzyczałem do Tomka: „najważniejsze to nie dać się zwariować”. Przeszedłem jeszcze kilka kroków, odwróciłem się i spostrzegłem że Tomek zawrócił. Chwila zastanowienia, zerknąłem w górę, na GPS (300 metrów do szczytu). Ech…
I w taki oto sposób, zupełnie niedaleko od szczytu, przerwaliśmy naszą parodię wspinaczkową tego dnia. Plan podziwiania widoków na najwyższe pasmo górskie Skandynawii legł w gruzach. Następnym razem. Może…
Poniżej grani wiatr oczywiście zmniejszył swoje natarcie. Zostało już tylko dziurkowanie tafli śniegu do wioski i najbliższej drogi. Nie miało już także większego znaczenia gdy pod wpływem ciężaru ciała śnieg kolejny raz zarywał się i but ponownie lądował w strumieniu:-) Norma.
Bogatsi o nowe, skandynawskie doświadczenia mieliśmy przed sobą jeszcze 10 kilometrów asfalto-lodu w dół. Bez huraganowego wiatru i wody w butach było to już do zniesienia. Uznaliśmy bezsprzecznie, iż bez porządnych, wysokich butów, stuptutów, rakiet śnieżnych czy nart tourowych listopadowe wycieczki w wyższe partie nie mają większego sensu. Norweskie góry mierzące ponad 1000 metrów wysokości to już w tym okresie - wyzwanie.
Zapraszam do galerii.
Beskidy24.pl
300 metrów do szczytu
Przy okazji pobytu w Norwegii postanowiliśmy zdobyć jeden z wyższych szczytów położonych w okolicy Oslo - Hogevarde mierzący (można powiedzieć „zaledwie”) 1460 m. n.p.m. Jak przekonaliśmy się na własnej skórze, góra niższa od Pilska potrafi na tej szerokości i długości geograficznej dać nieźle w kość. Szczególnie gdy nie ma się czekana, raków, kijków trekkingowych czy choćby porządnych butów.
300 metrów - tak niewielka odległość dzieląca od zdobycia szczytu potrafi być bardzo trudną, czasami wręcz niemożliwą do przejścia. Zdarza się, szczególnie gdy wiatr wiejący na grani zwala z nóg... a na nogach adidasy:-)
Pierwsze kroki zmierzające ku zdobyciu najwyższego szczytu Skandynawii - Galdhøpiggen, 2469m. n.p.m. poczyniliśmy tej soboty - ruszając wcześnie rano w kierunku miejscowości Gulsvik skąd miała rozpocząć się nasz wędrówka na Hogevarde. Dotarcie do podnóża góry, okazało się niemożliwe do pokonania samochodem nie wyposażonym w łańcuchy śnieżne czy choćby kolce na oponach. Podejście 10 kilometrowym asfalto-lodem pokonaliśmy więc pieszo (niezła rozgrzewka).
Dotarliśmy wkrótce na cos w rodzaju płaskowyżu, w środku którego znajdowało się kilkadziesiąt urokliwych domków letniskowych. Znajdowaliśmy się wówczas na wysokości 900m. n.p.m. W tej części Norwegii jest to jednocześnie górna granica lasu. Przed nami rozciągała się już tylko smukła sylwetka góry przypominająca swoim kształtem masyw Babiej Góry.
Mimo, iż znaleźliśmy początek szlaku to jednak po kilkudziesięciu metrach, pod warstwą śniegu był on nie do odszukania. Dogodny w orientacji, stosunkowo łatwy teren nie wymagał jednak specjalnego znakowania – poszliśmy prosto, jak strzała w kierunku szczytu. Od ostatniego domu problemem były nasze półbuty tylko nieco odbiegające od typu „adidas” do których systematycznie, co kilka kroków wsypywał się śnieg. Dodatkową atrakcją były strumyki płynące pod nim, w które udało nam się wpaść nie raz. Tak więc z mokrymi stopami kontynuowaliśmy nasza wędrówkę „na wprost” przy wzmagającym się z każdą minutą wietrze.
W połowie drogi na grań, za większym kamieniem, zrobiliśmy krótki popasik wpatrując się w nadchodzące z północy chmury. Nie zapowiadały one nic dobrego. Widać było że nadchodzi front. Opierając się na doświadczeniu z „naszych” gór dawałem nam godzinę, może dwie zanim dotrze w miejsce w którym byliśmy. Jednak było to błędne założenie. Ciemne chmury przykryły błękitne niebo już po 10 minutach. Zaraz gdy ruszyliśmy zaczął padać śnieg. Tym samym widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów. Na szczęście kierunek był jasny i oczywisty - pod górę.
Grani nie widzieliśmy ale wyczuwaliśmy że jest już niedaleko. Śnieg po którym stąpaliśmy przechodził w lód. Coraz większym problemem było wybijanie stopni miękkimi półbutami a wiatr potęgujący się z każdym metrem dawał do zrozumienia że grań jest tuż tuż.
Galeria
MIEJSCOWOŚCI