Beskidy24 » Artykuły » Bezingi - Skalna forteca
Nazajutrz
Marek z Tomkiem i dziewczynami wybrali się na kolejne "lodowe
wspinanie", ja natomiast postanowiłem, że musze spróbować dostać sie
jak tylko najwyżej się da w kierunku szczytu Dychtau - tym razem
południowa strona (mniej makabryczna, przynajmniej z wyglądu).
Podchodziłem
po niewygodnych piargach. Góra zbliżała się proporcjonalnie do tego jak
stawała się stroma. Pod ścianą musiałem wybrać odpowiednią drogę, a
były dwie. Pierwsza: stroma, bezpieczna ale po maksymalnie usypujących
się piargach, druga: mniej stroma, bardziej skalna, niestety z jęzorem
lodowca u góry, który byłby raczej ciężki do sforsowania. Mimo, iż
piargów nie znoszę wybrałem je jako mniejsze zło.
Gdy byłem mniej
więcej w połowie uświadomiłem sobie powagę sytuacji, a w szczególności
trafność wyboru drogi, gdy z pod lodowca będącego kulminacją mojej
niedoszłej (pierwszej) drogi wytopił sie głaz, który zgodnie z
grawitacją ruszył niezwłocznie w dół. Poruszył jeszcze po drodze kilka
innych i tak, kilkaset metrów w dół, już jako kamienna lawina runęła do
doliny. Troche mnie wtedy zmroziło na myśl że mogłem być tam, zupełnie
blisko lub nawet na drodze tychże kamieni. Uff...
Dotarłem na przełęcz. Doskonale było widać po ilości śniegu, gdzie
wystawa jest północna a gdzie południowa. Spojrzałem na GPS - 4200. To
"tylko" kilometr w pionie pomyślałem . Koniec drogi. Dalej ściana
stawała pod duzym kątem i pójście tam samemu byłoby delikatnie mówiąc
niemądre. Swoje jednak zobaczyłem, zrobiłem zdjęcia. Po przyjeździe, w
domowym zaciszu lustrowałem na ekranie monitora drogę metr po metrze,
do samego szczytu. Co mogę więcej powiedzieć: góra wymagająca, z każdej
strony, do tego jeszcze wysokość dochodzi oraz to co niepokoiło mnie
najbardziej - bardzo krucho. Tak więc może lepiej, kiedyś, od
północy... :-)
Z resztą grupy spotkałem się po południu w bazie. Siedzielismy z Katją
i Serjożą w schronie, rozmawialiśmy, a właściwie Marek rozmawiał a my
próbowaliśmy zrozumiec to o czym oni rozmawiają. Rosjanie byli
niesamowici pod względem zaopatrzenia. Mieli wszystko czego potrzeba
aby zdrowo i treściwie zjeść: ryż, makarony, mięso, kiełbasy, żadnych
półśrodków typu zupki chińskie czy liofilizaty. Okupione to było co
prawda tachaniem całego bagażu z bazy przez 2 dni ale czy nie warto
dobrze zjeść przed i po wspinaczce !!
Następnego dnia schodziliśmy do bazy, niestety czas uciekał a
chcieliśmy jeszcze wejść na Elbrus. Pogoda również popsuła się i tylko
dzieki temu nie było żal opuszczać tego miejsca. W 2/3 drogi lodowcem
dopadła nas mgła. Sterczeliśmy gdzieś na środku tego olbrzyma i
próbowaliśmy odnaleźć wśród zwałów kamieni i hałd (jak na kopalni)
wąziutkiej ścieżynki podążającej bezpiecznie w kierunku bazy. W końcu
jakos ją odnaleźliśmy i niebawem bylismy w bazie.
Tymczasem pogoda popsuła się na dobre. Padał deszcz. Góry schowały się
za zasłoną chmur i raczej nie zamierzały się szybko pokazać. Na
następny dzień mieliśmy zamówiony transport do miejscowości Elbrus,
skąd rozpoczynała się nasza droga na najwyższy szczyt Kaukazu. Po kilku
dniach spędzonych w Bezingi szczyt Elbrusa juz tak nie fascynował choć
każdy z nas chciał spróbować swych sił na tych wysokościach.
Hmm, tylko czy pogoda sie zmieni ?
Mieliśmy przecież tylko jeden dzień przeznaczony na wyjście...
Grzegorz
Beskidy24
Bezingi - Skalna forteca
Wyrzuszyliśmy ok. 8 rano. Piękny, słoneczny dzień. Kolejny już zresztą - trzeba przyznać że mielismy szczęście do pogody na tym wyjeździe. Zupenie niedaleko od bazy zaczyna się morena lodowca Bezingi, skrajem której podążaliśmy w kierunku Wielkiej Ściany.
Wygodna śieżka wyproadziła nas wkrótce na rozległą polanę, gdzie stał jeden z tamtejszych schronów. Zrobiliśmy krótki popas w tym jakże pięknym miejscu. Przypomniał mi się wtedy opis "Baśniowej polany" pod Nanga Parbat, gdzie wielkie ośmiotysięczne ściany wyrastają niemal prosto z polany pełnej zieleni. Tutaj, (choć tam nigdy nie byłem) było podobnie choć skala na pewno nieco mniejsza...
Tymczasem trzeba było jakos zejść w dół, na lodowiec. Morena była ogromna i stroma - jakieś 100m. w dół, prawie pionowo. Problemem był teren, po którym trzeba by schodzić w dół. Wyglądał jak Snickers, gdzie zamiast orzeszków wystawały głazy a zamiast nadzienia - piasek wymieszany z ziemią. Polewę czekoladową stanowiła trawa przykrywająca cały ten baton. Ogólnie wyglądało to tak, że jeden źle postawiony krok mógłby być przyczyną obsunięcia się tej całej masy w dół.
Marek miał jednak plan.
Był tutaj 2 miesiące wcześniej i schodził zupełnie spokojnym żlebem w dół. Gdy dotarliśmy do żlebu - faktycznie wyglądał nieźle. No, może poza potokiem, który płynął jego środkiem.
Zaczęliśmy schodzić. Było nieźle dopóki nie stanęła nam na przeszkodzie 3 metrowa ścianka. Zaczęlismy zjeżdżać. Najpierw ja, później Tomek, dziewczyny i plecaki. Zjazd stanowił pewnego rodzaju canioning - nawet nam się podobało, gdyby nie "nadzienie snickersa" z którego wystawały orzeszki tuż nad nami. A woda lała się wciąż spulchniając tym samym teren dookoła.
Lodowiec do którego wkrótce zeszlliśmy stanowił w tym miejscu pomieszanie lodu z kamieniami. Szczeliny, a raczej wielkie wgłębienia w lodzie były dobrze widoczne więc nie było żadnego kłopotu z ich przekraczaniem. Zastanawialiśmy się wtedy z Tomkiem, jaka cudowna byłaby jazda na tourach po lodowcu (oczywiście całkowicie przysypanym śniegiem) o szerokości bagatela 1,5 km i długości ok. 20 km. Ach...
Kierowalismy się na "kamień" idąc środkiem lodowca. Im bliżej ściany Bezingi tym robiłem się mniejszy w tym górskim świecie. Gdy po przekroczeniu lodowca i wyjściu na inną morenę zobaczylismy dalszą część doliny, ścianę Dżangitau i Schary aż uśmiechnąłem się z zachwytu. Było to niemozliwe widzieć tak wielką ścianę (14 km szerokości) na którą praktycznie nie da się wejść. Wejść oczywiscie się da, jednak najłatwiejsza droga to piatka z minusem (3-4 dni na przejście). I modlić się tylko żeby pogoda wytrzymała :-)
Lodowiec w tym miejscu był już bardziej uszczeliniony. Wyglądał jak tort albo ciasto (niewiem, może po prostu byłem głodny i stąd to skojarzenie). Ponoć samo przekroczenie tego lodowca w celu dojścia pod ścianę Schary zajmuje 8 godzin...
Przeszliśmy jeszcze w tej wysokogórskiej arenie jeszcze kilka kilometrów, do miejsca naszego biwaku. stał tam ostatni już w tej dolinie schron, zajęty przez wspinaczy rosyjskich, którzy wyglądając na nas z daleka czekali już z goraca herbatą. Tak poznaliśmy Katję, Serjożę i innych. Siedzieli tam blisko miesiąc, wspinając się po okolicznych "mniejszych" szczytach, tym samym przygotowując się do swojego głównego celu - filaru Dżangitau (zdjęcie). Rozbiliśmy namioty na wygodnych platformach i obserwowaliśmy zachodzące za grań słońce (ech, za romantycznie). Wysokość lekko ponad 3 tysiące metrów zapewniała iż usnąć wcale nie było tak łatwo.
Galeria
MIEJSCOWOŚCI