Nasza strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce.

Beskidy24 » Aktualności » Pamir Expedition 2007 - relacja

Pamir Expedition 2007 - relacja

Celem był Pik Korżeniewskiej.

- Pierwszy obóz mieliśmy założyć na 5.100 metrów. Początkowo szliśmy lodowcem, potem droga stała się bardzo nieprzyjemna i niebezpieczna. Porównałbym ją do Granatów w Tatrach. Cały sprzęt wysokogórski, skorupy, raki, musieliśmy wnosić na barkach - twierdzi Westerowski. - Do tego droga była bardzo kontuzjogenna. Spotkaliśmy Czecha, który schodził z góry kulejąc. Skręcił nogę w kostce i pomogliśmy mu zejść do bazy - dodaje Borowiec.

Mimo trudności całej czwórce udało się wejść na szczyt i szczęśliwie wrócić do obozu głównego. - Panorama z Piku Korżeniewskiej była przepiękna. Widać było cały Pamir łącznie z Pikiem Niepodległości. Dla takich chwil warto się wspinać - zgodnie twierdzą uczestnicy wyprawy.

Złe jedzenie?

Pik Korżeniowskiej był jednak tylko wstępem do prawdziwego wyzwania, czyli Piku Somoni. Jest on najwyższym szczytem byłego Związku Radzieckiego. Został zdobyty po raz pierwszy przez rosyjsko-tadżycką wyprawę w 1933 roku.

Droga, którą zamierzali iść katowiccy alpiniści nosi nazwę Borodkina. Wiedzie przez lodowiec Waltera, Pik Borodkina na Pamirskie Plateau (wiszący 11-kilometrowy lodowiec).

Na szczyt wyruszyli Ola Dzik i Tomasz Borowiec. - Szliśmy z parą z Izraela, potem dołączyli do nas dwaj Azerowie oraz Rosjanin i Litwin. Pogoda nam dopisywała, ale niestety potem się zepsuła. Zaczął sypać śnieg.

Cały czas musieliśmy torować w nim drogę, a czasami sięgał aż po szyję. Ostatecznie doszliśmy do 6900 metrów i z powodu złych warunków atmosferycznych musieliśmy zawrócić - wspomina Borowiec.

Przez trzy dni czekali na poprawę pogody. Niestety nie mieli szczęścia, a siły ich opuszczały. - Doszliśmy do wniosku, że nie warto dłużej czekać, że nie damy rady i podjęliśmy decyzję o powrocie - mówi Borowiec. - Może brakło nam doświadczenia? Może przygotowaliśmy złe jedzenie? Mieliśmy ze sobą żywność liofilizowaną, a zbyt mało zwykłego jedzenia, tzn. bakali i płatków owsianych i mleka w proszku - uważa Borowiec.

Mimo niepowodzenia na Piku Somoni alpiniści do kraju wrócili zadowoleni i już planują kolejne wyprawy. - Plany mamy szerokie. Pamir wciąż ciągnie, ale może zdecydujemy się na Amerykę Południową. Pięknych gór jest naprawdę bardzo wiele - uważa Westerowski.

Jedynie Ola Dzik ma zamiar w przyszłym roku wrócić pod Pik Somoni. Na lodowcu zakopała nawet jedzenie, by łatwiej jej było wejść na szczyt.


żródło: Dziennik Zachodni

Beskidy24


Pamir Expedition 2007 - relacja

Data: 13 grudnia 2007


Młodzi, śląscy alpiniści chcieli zdobyć położone w Pamirze Pik Korżeniewskiej i Pik Somoni. Udało im się wejść tylko na pierwszy ze szczytów. - Przed wyjazdem wiele czytaliśmy o tych górach, ale teoria różni się od rzeczywistości. Nie spodziewaliśmy się, że będzie tak trudno - przyznają uczestnicy wyprawy.

W skład ekipy wchodziły cztery osoby: Aleksandra Dzik, Maciej Westerowski, Tomasz Borowiec i Jacek Żyłka-Żebracki. Troje pierwszych pochodzi ze Śląska. Są członkami Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich w Katowicach oraz Klubu Skialpinistycznego Kandahar. Nie była to ich pierwsza wyprawa do Pamiru. Przed rokiem weszli na Pik Niepodległości (dawniej Lenina - przyp. red.).

Tym razem ich celem były Pik Korżeniewskiej (7.105 m n. p. m.) i Pik Somoni (7.495 m n. p. m.). - Zdecydowaliśmy się na nie, bo szczyty te są piękne i przystępne cenowo, choć trochę się przeliczyliśmy. Myśleliśmy, że zapłacimy po 6.000 zł, tymczasem wyszła z tego kwota ponad 7.000 - mówi Maciek Westerowski.

- Przy wyborze obu gór sporą rolę odegrała też perspektywa zdobycia tzw. Śnieżnej Pantery (wejście na pięć siedmiotysięczników położonych w Pamirze: Korżeniewskiej, Somoni, Niepodległości, Pabiedy i Chan Tengri - przyp. red.). Wśród alpinistów ze Wschodu jest ona bardziej ceniona niż zdobycie Mount Everestu - dodaje Tomasz Borowiec.

Bazary jak sklepy.
Wyprawa rozpoczęła się pod koniec lipca. Polacy przez Stambuł, po dwudziestogodzinnej podróży, dotarli do Duszanbe, stolicy Tadżykistanu. - To takie typowe azjatyckie, poradzieckie miasto. Ulice są szerokie, a domy szare i niskie. Gdyby nie luksusowe leksusy na ulicach, można byłoby powiedzieć, że czas się tam zatrzymał - opowiada Borowiec. - Jedzenie nie było drogie, np. kilogram winogron, po przeliczeniu kosztował 1,5 zł, a arbuz - 2 zł. Drogie było jedynie piwo, a coca-colę można było kupić jedynie w trzech sklepach - dodaje.

Uczestnicy wyprawy największe zaskoczenie przeżyli na miejscowym bazarze. Okazało się bowiem, że ceny nie podlegają targowaniu. - Nasze próby zbicia ceny były nawet źle widziane. W Tadżykistanie bazary traktowane są jak zwykłe sklepy - twierdzi Westerowski.

W Duszanbe alpiniści nie zabawili zbyt długo. Udali się do Dżigital, niewielkiego miasteczka u podnóży Pamiru, a stamtąd śmigłowcem polecieli do bazy na polanie Moskwina.

- Już w helikopterze mieliśmy okazję zobaczyć nasze cele, bo pilot podleciał pod Pik Somoni. 3.200 metrowa ściana zrobiła na nas ogromne wrażenie. To było coś niesamowitego. Dopiero wtedy przekonaliśmy się tak naprawdę, na co się porwaliśmy - wspomina Borowiec.

Baza główna składała się z domków, namiotów, kantyny, w której znajdował się nawet telewizor. Były też ubikacje i prysznic.

Stąd po kilku dniach, gdy miejscowi przewodnicy zabezpieczyli najtrudniejsze odcinki, alpiniści ruszyli w górę.



 


Komentarze

 

Brak komentarzy.

Księgarnia


Wszystkie prawa zastrzeżone Beskidy24.pl © 2009

Redesign i nadzór techniczny Cyber.pl © 2009