Beskidy24 » Artykuły » Grań (wigilia w tatrach)
Przy Chudej Turni przysiedli na chwilę. Pierwsze silne podmuchy wichru
dawały już znać o sobie. Maleńka Ula kurczyła się i była jeszcze
mniejsza w tych uderzeniach wiatru. Podejście upłazem wykańczało
obładowanych łazików. Opierali się ciężko na kijkach. Na szczęście nie
trzeba zakładać raków. Nawiany śnieg trzymał dobrze, lodu nie było.
Nareszcie kopuła szczytowa Ciemniaka. W jednym z zapadlisk wygrzebali
czekanami w śniegu duży, okrągły plac pod kopułkę. Zgrabiałymi palcami
naciągali powłokę namiotu. Jeszcze klar w środku, dwa palniki w ruch i
w pełnym opakowaniu weszli do przytulnego wnętrza. Byli trochę poniżej
grani, co osłabiało uderzenia wichury. Kolacja wigilijna. Wielkie
słowa, słaba wyżerka. Dwie konserwy rybne, zupki, słodycze i gorąca
herbata. Do herbaty wlali po maleńkiej porcji rumu. Jak Wigilia to
Wigilia.
Później życzenia, ostatni siczek nerwusek i lulu. Byli
zmęczeni, ale długo nie mogli zasnąć. W namiocie było cieplutko, ale
wicher jęczał uderzając w powłokę. Nie pozwalał na upragniony sen. Noc
minęła szybko.
O brzasku, niewyspani, ale szczęśliwi, w świątecznym nastroju
wtranżalali marną górską wyżerkę. Zwinęli kopułkę, spakowali wory i w
drogę. Na Krzesanicy pojawił się lód. Uderzyła też wichura, coraz
silniejsza i lodowata. Założyli raki. Ula szła za Bebe, Rodzynek
ryglował maleńką grupkę. W pewnym momencie na Litworowej Przełęczy
podmuchy przypominały huragan. Ula upadła nagle. Łysy przycisnął ją, a
dalszą drogę pokonali objęci pod ramię. Maleńka figura dziewczyny z
trudem radziła sobie z ostrymi porywami wiatru.
- Bebe jest niedobrze! Chyba z Kopy damy w dół, bo nas ta wichura
roz... jak starą pierzynę - wrzasnął Łysy przekrzykując wycie
wichury.
- Nie klnij na litość boską, bo mnie krew zaleje - wrzasnęła Ulka fioletowa z zimna.
- A mnie szlag trafi na to babskie marudzenie - poparł Łysego Bebe.
Małołączniak i Kopę pokonali z najwyższym wysiłkiem. Czarne kołtuny chmur waliły znad Słowacji niczym tatarskie hordy.
Mieli dość. Nerwy i złość, wręcz wścieklica górska. Wyprawa na Świnicę
i dalej granią musi poczekać. Dobrnęli do Kondrackiej Przełęczy. W
skałach usiedli, zaczęli gotować herbatę.
- Ale wieje. Już myślałem, że mi wywieje wyrostek robaczkowy - trzęsącymi wargami wymamrotał Łysy.
- Ślepa kiszka to twarda sztuka, ja nie założyłem gogli i myślałem, że połykam swoje gałki oczne - zawtórował Bebe.
Tylko Ula milczała. Była naprawdę wykończona i zmarznięta. Podziwiali jej upór i dzielność.
Po herbacie ruszyli do schroniska na Kondratowej. Niżej było
zaciszniej, a to dodało im sił. Biegiem dopadli do drewnianego, jakże
uroczego schronienia. Obsługa jadalni ze zdumieniem patrzyła na
jedynych w tym dniu gości. Zamówili gorące dania, porozbierali się ze
swoich sztywnych kurtek i zaczęli powoli wracać do normy, czyli ciepła.
- Gdzież to byliście - spytała dziewczyna w bufecie - przecież tu nikt nie wędruje w takie załamanie pogody.
- Próbowaliśmy zrobić grań. Najpierw skróciliśmy trasę i zamiast z
Grzesia, wystartowaliśmy od razu na Czerwone. Ale wiatr jest tak
potężny, że nie można utrzymać się na nogach. Może gdyby była lina, ale
tak to nasze maleństwo fruwało na grani, jak nie ubliżając podpaska bez
skrzydełek - palnął Łysy.
- Rodzynek ty męska, szowinistyczna świnio. Tatrzański męski wieprzu - wrzasnęła purpurowa ze złości Ula.
Dziewczyna w bufecie roześmiała się głośno. Podziwiała zmarzniętą
trójkę. Byli dla niej wybawieniem ze świątecznej, schroniskowej nudy.
Długo rozmawiali, wyjedli dziewczynie cale świąteczne ciasto. Był
oczywiście rum w herbacie i poza herbatą też. Uli wrócił nastrój
rozbawienia. Wybaczyła chłopakom “mięsorzucanie" tatrzańskie. Taki już
los górołaza.
Schodząc do Kuźnic zatrzymali się na Kalatówkach. Patrzyli długo na
czarne chmury kłębiące się nad granią. Widok był przerażający.
- Jeszcze tu wrócimy milutka granieczko - krzyknął Bebe.
Ula machnęła ręką.
Tylko
góry spoglądały z żalem. Polubiły wigilijną zabawę z trójką wariatów.
Jacek Cielniaszek
Beskidy24
Grań (wigilia w tatrach)
To wymyślił Bebe. Przed wyjazdem na industrialno - przemysłową wspinaczkę z bardzo prozaicznej potrzeby, zwanej popularnie kasą. Powrót z fuchy zaplanował na dzień przed Wigilią. Zaprawiony na Kaukazie i w Alpach zaproponował swojej ślicznej połowie Uli oraz Łysemu, zwanemu również Rodzynkiem wypad na grań Tatr Zachodnich, na cały wigilijno - świąteczny okres.
Łysy trochę kaprysił - Asia wyjeżdżała do rodziny, a on nie chciał pełnić roli graniowej przyzwoitki. Na ich troje nie opłacało się zabierać dwóch kopułek, a kilka noclegów na “ trzeciego " w małżeńskich, śpiworowych piernatach mogło być powodem zgrzytów towarzyskich. Bebe zamknął obawy i dyskusje mówiąc:
- Grań zimowa Tatr Zachodnich w czasie tak uroczystym jest ważniejsza od konsumowania związku damsko - męskiego. Ula zaczerwieniła się, ale poparła stwierdzenie Bebe. Pojechali nocnym pociągiem. Podróż dłużyła się, trochę wspominali, trochę spali. Świt w Zakopcu był bardzo zimny i nieprzyjemny. Pusto. Stonka zjedzie dopiero na sylwestrowe szaleństwo. Piętnastostopniowy mróz zniechęcał. W totalnie zamarzniętym autobusie mieli nosy na kwintę. Kiepska ta zima, mrozu do bólu, a śniegu na receptę, w aptekarskiej dawce.
Wysiedli w Kirach. Słońce zaczynało nieśmiało lizać pokryte szronem czubki smreków. Tutaj też pustka. Ruszyli ostro, chcieli się rozgrzać i obudzić po pociągowym letargu. Bebe z Łysym doładowali wory do oporu, aby ulżyć filigranowej Uli. Najgorsze było żelastwo.
- Czy to cholerstwo musi tyle ważyć - mruknął Łysy.
- Nie bluźnij. Taki już los górołaza - świra. Sam się napalałeś na grań - zachrypiał Bebe.
Skręcili do Wąwozu Kraków. Przed drabinką do Dziury Smoczej rozłożyli biwak. Pora coś wrzucić na ruszt. Gorąca herbata i pachnąca zupka poprawiły humory. Oby tylko ta zupka, zwana “sproszkowaną błyskawicą" nie spowodowała nieoczekiwanej potrzeby defekacji.
- Mam was dość. Jak nie ukrócicie parszywych jęzorów, wracam do domu zagroziła Ula.
Ryknęli śmiechem. Strachy na lachy. Wiedzieli, że tego nie zrobi, uwielbiała takie zwariowane imprezy górskie. Spakowali wory i założyli czołówki. Dziura była wyślizgana. Z tym obciążeniem było niewygodnie, ale jakoś przeczołgali “dziurawy temat " , jak określał przejście Bebe.
Postanowili zaliczyć Mylną. Dawno tam nie byli. Widok z Okien Pawlikowskiego wynagrodził zasapanym, oszronionym i wybrudzonym łazikom trudy podejścia zalodzoną percią. Ciasne zaciski w Mylnej zmusiły ich do przepakowania worów. Musiały być na tyle wąskie, aby można je było przeciągać w przewężeniach jaskini. Sprawdzili czołówki i zanurzyli się w zimną ciemność. Początkowo było całkiem spokojnie. Ale potem zaczęły się problemy. Chłopcy przeciągali wory i Ulę klnąc na cały świat.
- Bebe my jesteśmy stuknięci. W grudniu, w taki mróz, z takimi worami i babą na dodatek bawimy się w “dziurawą turystykę". Przecież do Mylnej chodzi się z małymi plecaczkami - Łysy był wściekły.
- Nie marudź. To świetny materiał na następne opowiadanie ty literacki profanie - odciął się Bebe.
Doszli do korytarzyka z łańcuchami. W pewnym momencie Uli ujechała noga i walnęła kolanem o skałę. Zawyła z bólu.
- Cholerne krety jaskiniowe. Wysłać was do czubków to mało - krzyknęła.
- Spoko. Pokaż to kolano i nie wrzeszcz tak, bo obudzisz gacki - spokojnie zareagował Bebe. Uderzenie na szczęście nie było poważne. Ruszyli dalej niewiele widząc w rozproszonym świetle czołówek. W jednej z większych komór zauważyli przepiękny naciek w kształcie fallusa. Ula zauroczona oglądała cudowny twór natury Łysy szybko trzasnął zdjęcie.
"Jaskiniowa nimfomanka” - zaśmiał się. Ula walnęła go w ramię. Była przeurocza w tym dziewczęcym zawstydzeniu. Po wyjściu z Mylnej przypominali robotników budowlanych. Przetarli ubrania i wory śniegiem doprowadzając swój wygląd do jako takiej normalności. Ruszyli dnem doliny do schroniska. Musieli oszczędzać kartusze, toteż obiad chcieli kupić w bufecie schroniskowym.
W jadalni siedziało kilku zmarzniętych spacerowiczów i żołnierze z patrolu granicznego. Trójka łazików wzbudzała dużą sensację. Trochę sponiewierani, w Wigilię, późnym popołudniem byli jedyną taką grupką w tym miejscu. Milcząc pochłonęli cienki obiadek i wyszli z budynku. Tuż za nimi trzech pograniczników. To było do przewidzenia. Kontrola dokumentów i seria pytań. Bebe poinformował o trasie. Wojacy byli pełni podziwu, ostrzegając zarazem przed nielegalnym przekroczeniem granicy na Przełęczy Tomanowej. Złożyli wojakom świąteczne życzenia i dalej w drogę.
Dolinę przeszli jeszcze w świetle dnia. ale za szałasem w Tomanowej
zrobiło się ponuro. W Czerwonym Żlebie ogarnęły ich już ciemności
wczesnego, grudniowego zmroku. Powoli człapali na Chudą Przełączkę.
Czołówki z nowymi bateriami dobrze oświetlały trasę wędrówki. Z góry
błysnęło pojedyncze światełko.
- Nie tylko nam rozum odebrało - odezwała się Ula.
- A może to jakiś zimowy, tatrzański robaczek świętojański - próbował żartować Łysy.
Postać ze światełkiem zbliżała się szybko. Nieznajomy z olbrzymim
plecakiem przystanął i zaczęli rozmawiać. On kończył już swoją wyprawę,
obiecał rodzinie, że wróci na Wigilię do domu. Był zakopiańcem, wiec
mógł sobie pozwolić na pobyt w górach do ostatnich chwil wigilijnego
dnia. Ostrzegał przed silnym wiatrem na grani Czerwonych Wierchów, ale
za to noc była jasna, śniegu jakby więcej, więc widoczność niezła. Nie
powinni mieć problemów z biwakiem na Ciemniaku. Jeszcze po kawałku
czekolady na pożegnanie, krótkie życzenia i dalej łoić każdy w swoją
stronę.
MIEJSCOWOŚCI